Jestem amatorem… [Kolarskie słowo na niedzielę]

55

Wsiadam na rower. Przez głowę przecierają się gromady myśli, które walczą ze sobą o dokonanie odpowiedniego wyboru. Startować, czy jednak odpuścić? Zostało niewiele do startu zatwierdzonego przez sędziego. Kątem oka spoglądam na swoich rywali i widzę w ich oczach tą pewność siebie, jaka towarzyszy mi zawsze przy nadmiarze emocji i pomimo przegranej wyrabia charakter. Jestem jednym z nich. Jestem kolarzem. Atmosfera dopisuje zazwyczaj ku kolarskiej jeździe, ale niekiedy słychać wychodzące z peletonu kolarzy słowa tych, którzy od początku mają swój cel i wiedzą, co chcą osiągnąć.

Jestem amatorem…

To stwierdzenia towarzyszy mi w zasadzie od momentu, kiedy po raz pierwszy wystartowałem swój wyścig w barwach zagłębiowskiego klubu. Pomimo wielu prób, porażek, drobnych sukcesów staram się iść dalej i realizować swoje cele. Może i niewielkie, ale własne i realnie możliwe do zrobienia. W kościach momentalnie czuje, że to mój ostatni sezon, ale głowa nie pozwala mi odpocząć.

Na ten sezon szykuje się do kilku startów w maratonach (głównie tym, w którego barwach pojadę), ale na tym nie poprzestanę. Kolarstwo traktuję bardziej jako życiową odskocznię i pomimo wszechobecnej rywalizacji w tym sporcie, staram się do tego podchodzić z dystansem.

W sezonie jest dla nas amatorów wiele maratonów, na których możemy się przetestować, spotkać kumpli z roweru i z nimi rywalizować, czy po prostu przejechać dystans dla własnej satysfakcji. To nas w główniej mierze wyróżnia od „profesjonalistów”, że pomimo porażek potrafimy czerpać z tego przyjemność i niejednokrotnie wysnuwać wnioski z receptą na przyszłość. Nie chodzi mi tutaj o podziały wypisywane na listach startowych, ale naszą mentalną przynależność do tego sportu. Tego, jakimi się uważamy i jak kręcimy. Nie ważne, czy trenujesz 10, czy 20 h tygodniowo. Czy jeździsz na ustawki, czy kręcisz w pojedynkę. Każdy z nas czymś się wyróżnia. Jedni są lepsi na szosie, a drudzy łatwiej sobie radzę w terenie. Jeden przejedzie kilka rund i odpuści, a drugi bez problemu przekroczy linię mety wznosząc tryumfalnie ręce ku niebu.

Wielu z nas wyjeżdża za granicę do ciepłych i malowniczych terenów Hiszpanii, Włoch czy Francji by trenować przez kilkanaście dni w gronie tych, którzy na co dzień są znani przez szersze grono niż tylko lokalną społeczność.

Nie ma w tym nic gorszącego, jeśli traktuje się to jako trening, element odpoczynku wakacyjnego, albo realizację marzeń o kręceniu na trasie Tdf, Vuelty czy Giro. Oczywiście jeśli wszystko przyjmuje się z przymrużeniem oka i bez spiny, że to, co właśnie robię jest zależne od tego, czy osiągnę sukces. Trening jest istotą całego kolarskiego systemu, pozwala na wyrobienie formy, poznanie tego, nad czym warto pracować i ulepszać, ale odpowiednie przygotowanie i sprzęt to nie wszystko. Prócz finansów na rozwój i spraw związanych z rowerem decydują także cechy psycho-fizyczne przez które często wskakujemy do szufladki „amator”. Często przez różne niepowodzenia, niektórzy z nas się poddają, a w innych wyrabia się jeszcze większy hart ducha i wola walki. Jedną z niewielu rzeczy, które łączą nas w pewną społeczność, jedną wielką kolarską rodzinę jest sam fakt, że potrafimy jeździć na rowerze, a do tego lubimy się ścigać. W jaki sposób to robimy i z jakim skutkiem, to sprawa drugorzędna.

Większość z nas pomimo codziennych tułaczek do pracy i regularnych treningów ma także obowiązki domowe, rodzinne i musi to wszystko pogodzić w jedną całość. Zgrać ze sobą i stworzyć spoiwo, które schematycznie musi się prawidłowo realizować. Plusem jest, gdy masz osobę, która Cię w tym wspiera i pozwala się realizować. Jednocześnie ciężko harując razem z Tobą i przygotowując Twoje wyposażenie na start i trening. Nie masz sztabu ludzi, którzy kierują Twoimi poczynaniami, ale możliwie, że jest w Twoim gronie choćby jedna najbliższa osoba, która gdy śpisz dba o to, byś miał wyprasowaną koszulę na rano, albo przygotowane wcześniej śniadanie, przygotowuje Twoje bidony, ciuchy, dba o To, byś nic nie zapomniał – tak, żebyś Ty w możliwym dla siebie terminie mógł w spokoju kręcić. Doceń to, bo nie każda umiłowana znosi poranne pobudki o wczesnej porze w stylu: „Kochanie, wybacz, ale teraz idę na trening”.
Nie ma nic złego w byciu amatorem.

Jeśli chcesz się realizować w jakiejś dziedzinie, to szukasz zazwyczaj sposobu, w jaki zrobić to najlepiej, aby osiągnąć sukces. W sporcie, jak i w innych dziedzinach nie ma na to jednej i uniwersalnej metody, ale za to istnieją pewne schematy, które warto powielać.

Jeżdżąc nawet w niewielkim klubie możesz mieć szansę na poznanie wspaniałych osób, przejechanie ciekawego wyścigu, poznać swoje słabe i mocne strony, czy nawet osiągnąć niewielkie sukcesy.
Sama nazwa „amator” oznacza osobę zajmującą się czymś w sposób nieprofesjonalny, robiąca coś z pasją, ale z nastawieniem na czerpanie z tego wyłącznie przyjemności duchowych niż zyski materialne. Ale czy to odróżnia nas od nazywania siebie profesjonalistami?

Czy „amatorowi” przeszkadza w czymś to, że może przez chwilę poczuć się jak swój „zawodowy” idol, ubrać strój, wsiąść na rower i założyć na kierownicy brandowany sprzęt monitorujący, albo na jednym z treningów dać z siebie pełnię sił, by na drugi dzień nie móc wstać z łóżka?

W żadnym wypadku. Różnica pomiędzy tym, co możemy realnie zrobić, a na co mamy ochotę jest taka, jak ta, że nigdy się o tym nie przekonamy, jeśli nie wykonamy pierwszego kroku. Może być bolesny, ale realnie oceni nasze zdolności. Jeśli chcesz się poczuć jak profesjonalista, to wsiądź na rower, załóż dla swojego bezpieczeństwa kask i pokaż co potrafisz. Możesz być przez chwilę mocny, ale jeśli nie będziesz trenował regularnie, to nie przekonasz się jak długo utrzymasz dobrą formę.

Dla siebie możesz być najlepszy, o innych zapomnij. Inni nie mają przecież tych samych przeżyć, które należą do Ciebie. Posiadają inne doświadczenia, cele, plany, cechy psychiczno-fizyczne, więc rzeczywistość jest kreowana przez nas wszystkich. Decydującym momentem jest wyścig, o którym decyduje to, czy staniesz na jednym ze stopni zwycięskiego pudła. Choć jeździmy podobnie, w zimie, w lecie, w słońcu, w śniegu, to jednak tak wiele nas różni.

Dla mnie różnica pomiędzy kolarzem zawodowym a amatorem jest taka, że ten pierwszy pomimo tego, że dostaje pieniądze za swoje wyniki to robi to z wielką pasją oddajać się w 100% ukochanej dyscyplinie. Jest świetnym kompanem i jednocześnie pomocnikiem dla innych zawodników, jak np. Fausto Coppi czy Pantani, którzy kiedyś jak dla mnie stanowili ikony kolarstwa. Niestety teraz to nieco ulega zmianie. Zmieniają się tryby treningowe, zawodnicy trenują na wysokich intensywnościach, przeciążając swoje organizmy. Kolarze zawodowi często „amatorów” traktują jak rowerzystów. Zawodników, którzy, startując w zawodach niskiej rangii (jak np. maratony) traktują ten sport jedynie hobbistycznie. Większość tych, którzy kolarstwem się pasjonują i chcą to robić w sposób profesjonalny korzystają z porad trenera, rygorystycznych zasad dietetycznych. Natomiast u amatorów nie jest to wymagane, bo oprócz sportu mają także masę innych obowiązków, które wypełniają im czas i napędzają do działania. Kilka tygodni temu przyszła na świat moja córeczka i to właśnie dzięki niej i mojej żonie mam motywację do tego, żeby wszystko połączyć i stawać się jeszcze lepszym! – wspomina Patryk, który od kilku lat prowadzi w górnośląskiej stolicy regularne kolarskie treningi (Infrasettimanale Classico) w okolicach miasta, a od niedawna tworzy swój kanał trenerski pod nazwą „Cyklo Gru”. Możecie go również spotkać na dziale szosy w katowickim Bikershopie.

Sport (a w naszym wypadku przeważające kolarstwo) i życie to ciągła rywalizacja, nie każdemu dogodzisz swoimi ideami i sukcesami. Jednych możesz czymś zainspirować, a inni przejdą w tym czasie obojętnie patrząc przed siebie. Choć nawet będąc najgorszym kolarzem, jak śmiał stwierdzić Marco Pantanni jesteś wciąż wybitnym sportowcem.